Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

w pogoni za babcią


Rekomendowane odpowiedzi

Pamiętam moment gdy zobaczyłam ja po raz pierwszy. Miała ponad dziewięćdziesiąt lat i wierzcie mi, wyglądała na swój wiek. Dziewięćdziesięcioletnie było w niej wszystko. Może poza spojrzeniem, którym przeszywała mnie niemal na wylot - od czubka głowy, przez krótkie cętkowane spodenki, aż po czarne pantofle, których dziś za nic w świecie nie założyłabym już na nogi. Ale cóż, młodość ma swoje prawa. Przynajmniej powinna je mieć, bo bystre spojrzenie babci mówiło coś zgoła innego.
Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy, to żeby nie umarła w czasie najbliższych pięciu lat, podczas których planowałam zacząć i skończyć studia. Obserwując niepokojąco blady odcień skóry i do granic możliwości opuchnięte nogi, obliczałam niecierpliwie rachunek prawdopodobieństwa. Wynik nie wydawał się pomyślny. Najbardziej w świecie bałam się duchów, a ona wyglądała na taką, która z pewnością nie omieszka przychodzić. Miałam w tym zakresie już pewne doświadczenie i bynajmniej nie było to doświadczenie dobre. Co do babci - nie przepuściłaby takiej okazji. Widziałam to w jej oczach. W tamtej chwili był to wystarczający powód, żeby modlić się dla niej o naprawdę długie życie. Oczywiście, jeśli nic nie pokrzyżuje mi planów.
Czas pokazał, że były to rokowania niemożliwe do realizacji, bo studia wydłużyły się o rok. Niemniej dla wątku babci w moim życiu nie miało do już istotnego znaczenia, bo delikatnie rzecz ujmując, odeszła dokładnie pod koniec pierwszego roku. Zupełnie nie przejmując się moimi obawami o to co ewentualnie mogłoby nastąpić później, gdyby okazało się, że właściwie nie chciała jeszcze umierać, a śmiercią jest rozczarowana tak bardzo, że zamierza wracać przy każdej nadarzającej się okazji. Niemniej zmarła kulturalnie - tuż po ostatnim egzaminie z prawa rzymskiego. Jak przystało na damę, którą była bez najmniejszych wątpliwości.
Szczęściem w nieszczęściu - był to ostatni egzamin i zaraz po pogrzebie mogłam natychmiast wyjechać, nie zaglądając nawet do kuchni, którą przyszło nam dzielić przez miniony rok. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać tej kuchni późnym wieczorem. Była to możliwie najbardziej odstręczająca kuchnia, jaką przy odrobinie dobrej woli można sobie wyobrazić w starej łódzkiej kamienicy. Wąska, ciemna i długa. Na samym końcu, przy malusieńkim okienku, wisiało nieduże porysowane i niemal matowe lustro, które rzucało się w oczy za każdym razem kiedy wchodziło się do pomieszczenia.
A babcia z upodobaniem się w nim przeglądała. Na domiar złego urocza staruszka właśnie do kuchni żywiła niczym nieuzasadniony sentyment, upatrując we mnie wroga, który przebywa tam specjalnie po to, żeby zakłócić błogi spokój jej w miarę uporządkowanej starości.
Byłam pewna, że jeśli tylko umrze, natychmiast odwiedzi to chmurne pomieszczenie i w miarę możliwości, będzie to robić systematycznie, a moja noga, choćbym miała jeść tylko listki sałaty - w kuchni więcej nie postanie.
Jedyny problem polegał na tym, że aby formalnościom stało się zadość - należało udać się na pogrzeb. Przez miniony rok zdołałam nieco przywiązać się do babci, więzami uczuć ciepłych i pełnych zrozumienia dla wieku i słabości, jakie ten wiek ze sobą niesie. A że niósł, ręczę obiema rękami. Nikt z takim namaszczeniem nie opowiadał mi o ciężkiej i pełnej cierpienia śmierci przodków, którzy zamieszkiwali w moim pokoju przed kilkudziesięciu laty. Spali na tych samych sprowadzonych z Wiednia rzeźbionych kanapach i chodzili po tej samej drewnianej klepce. (Sądząc po odgłosach, które miałam wątpliwą przyjemność słyszeć niemal każdej nocy – do klepki w przedpokoju, przodkowie przywiązani byli wyjątkowo mocno).
- Dobranoc, moje dziecko - wysączone starannym, przyciszonym szeptem nie mogło być i nie było zapowiedzią dobrej nocy.
A wracając do pogrzebu...
Tu jak światełko w tunelu pojawiła się propozycja, żebym pojechała na cmentarz razem z mieszkającymi w pobliżu studentami. W sumie trzy osoby, ale zawsze coś. Zdarzało się, że robili babci drobne zakupy, a żeby się nie narazić na wzrok przeszywająco – upokarzający – z uporem twierdzili, że są rodzeństwem. Wierzcie, że nie byli. Mogłam przekonać się o tym wielokrotnie i doprawdy nie wiem, czy babcia dała się oszukać, czy raczej tylko dla porządku udawała, że nie wie o co chodzi, żeby nie zajmować stanowiska w sprawie. W końcu sama sobie zakupów nie mogła zrobić, więc dobre i „rodzeństwo”. Kiedyś puszczając do mnie oko, o ile w ogóle staruszki są w stanie puścić oko nie marszcząc przy okazji skóry nie tylko na twarzy ale i całym ciele, zapytała czy wiem, że to jest RODZEŃSTWO. Potulnie kiwnęłam głową, jak przystało na osobę, która coś wie, ale nie wie, czy może się przyznać, że to wie. Było to więc kiwnięcie delikatne, niemal niezauważalne i z pewnością mało przekonywujące.
Pamiętam, że pogrzeb miał być w samo południe, w ostatnim dniu czerwca.
Łódzkie nekropolie nie były dotychczas ulubionym miejscem moich spacerów, więc dziękowałam opatrzności, że cmentarnej kaplicy nie muszę szukać samodzielnie.
Dojechaliśmy sporo przed czasem. Cmentarz olbrzymi. Wejść co najmniej kilka.
Niedaleko głównego wejścia, nieco w głębi cmentarz stała olbrzymia, długa kaplica. Sądziłam w swoje naiwności, że to miejsce ostatniego pożegnania.
Kiedy otworzyliśmy drzwi, okazało się, że to miejsce spoczynku – tymczasowego. Powiało chłodem. Kaplica miało dobre kilkadziesiąt metrów, choć zaraz po wyjściu dałabym głowę, że co najmniej dwieście.
Ale nie było czasu na głupoty. Zbliżała się pora uroczystego nabożeństwa i należało natychmiast odnaleźć babcię, a raczej trumnę, w której babcia cierpliwie oczekiwała na swoje pięć minut.
Ponieważ w pobliżu nie udało nam się dojrzeć nikogo z rodziny, znalezienie trumny i trzymanie się jej wydawało się jedynym, rozsądnym rozwiązaniem.
Zatem należało wejść do kaplicy raz jeszcze i w miarę szybko podjąć kroki zmierzające do odnalezienia babci.
Przed kaplicą stało nas czworo. Jeden chłopak, powiedzmy Krzyś, któremu nie wypadało przyznać się, że nie stać go na heroiczny czyn poszukiwania umarłej i trzy dziewczyny, w tym ja. Dwie natychmiast usiadły na ławeczce okazując pozostałym swoje bezgraniczne zaufanie w sprawie, albo jak to woli – zdecydowaną postawę nie angażowania się.
Ja musiałam być na pogrzebie, z powodów sobie tylko wiadomych, więc padło na mnie.
Otworzyliśmy ciężkie drzwi i weszliśmy z Krzysiem do środka. Na środku stały dwa puste katafalki, a za nimi na ścianie wisiał ogromy drewniany, czarny krzyż. Kaplica wydawał się długa i wąska. Jednak było to wrażenie mylne. Wzdłuż całego pomieszczenia, bo obu stronach ciągnęły się rzędy maleńkich ciasnych pokoików, w których stały w równych rzędach po cztery trumny. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak łóżka piętrowe, albo wagony sypialne, tyle, że zawartość drewnianych skrzynek, nijak nie pasowała do wyobrażenia sypialnego wagonu inter city.
Zatem należało wejść do każdego pomieszczenia i sczytać tabliczki informacyjne znajdujące się na wiekach trumien. Fakt, że przy trumnach stojących wysoko, należało się wspinać na place – był zgoła najmniejszym problemem.
Pełnej odwagi starczyło nam na pierwsze dwa pomieszczenia – czyli osiem ciał. Swoisty delikatny mdły zapach nie pozwalał zająć myśli niczym innym niż tylko wyobrażaniem sobie zawartości trumien.
W zależności od wieku „pacjenta” – wyobraźnia podsuwała skwapliwie możliwą przyczynę zgonu. Od starości, choroby, wykrwawienie po operacji, po utopienie i wypadek samochodowy. Aż dziw, że nie szukaliśmy na posadzce śladów krwi.
Ponieważ dla podtrzymania atmosfery skupienia, a może dla oszczędności, kaplica nie była nadzwyczaj dobrze oświetlona – całość poszukiwań, gdzieś po szesnastym nieboszczyku – całkowicie przerosła nasze możliwości. Wycofaliśmy się nader szybko nie oglądając się za siebie. Mogłabym przysiąc, że czułam na plecach rozczarowane spojrzenia wszystkich tych, których nazwisk nie zdecydowałam się przeczytać, kierowana brakiem cywilnej odwagi.
Od czasu tamtego zdarzenia stoję na stanowisku, że z dwojga złego wolę z umarłym kontakt oko w oko w otwartej trumnie – niż całe zastępy trumien zamkniętych i anonimowych, w których czają się ciała bliżej nieznanych mi osób, a które zmarły w sposób z pewnością bardzo, bardzo różny.
Bogu dzięki, po wyjściu, zaraz odnaleźliśmy właściwą kaplicę, która jak się okazało cały czas była w zasięgu naszego wzroku – po drugiej stronie ulicy.
Babcia uczciwie oczekiwała na rozpoczęcie ceremonii. Formalnie.
Tak naprawdę jestem pewna, że pamiętając moje cętkowane „majtki” (jak zwykła je nazywać) – z uśmiechem niemałego zadowolenia śledziła nasze zmagania z rzędami większych i mniejszych trumien.
Może nawet siedząc na wieku jednej z nich lub dla lepszego efektu, na gładkim blacie pustego katafalku robiła z potencjalnymi nieboszczykami zakłady ile wytrzymam.
Odetchnęłam, gdy w końcu ją zakopali.
Potem, jak się można było spodziewać przyszła oczywiście, a nawet przejrzała się w swoim lustrze, udowadniając tym samym, ku rozpaczy jednej ze studentek, że duchy istnieją naprawdę.
Ale to całkiem inna historia…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...